czwartek, 24 sierpnia 2017

Zakon Sidry Cz. II



Mijały miesiące, a sprawa nagłego zniknięcia jeńca nadal nie została wyjaśniona. Niektórzy zdawali się już nawet o niej nie pamiętać. Nikt do końca nie wiedział kim był nieznajomy, a jeszcze mniej wiedziało za co trafił na tortury. Po zakonie krążyło na ten temat wiele plotek. Jedne mówiły, że był to potomek któregoś z dawnych czarnoksiężników, który zamierzał pozabijać wszystkich zakonników. Drugie, że był świeżo przebudzonym, łaknącym krwi wąpierzem schwytanym na gorącym uczynku. Jeszcze inne opowiadały o szpiegu, który zdradził zakon podając fałszywe informacje i donosząc o planach przełożonych swoim nowym panom. W każdej z tych plotek mogło tkwić ziarenko prawdy, chociaż nie wierzyłam w to, że mógł być wąpierzem. Nawet nie byłam pewna czy te oby w ogóle istniały. Wśród ludzi krążyło wiele legend i związanych z nimi dziwacznych obrządków, które wydawać się by mogło były kompletnie pozbawione sensu. Jednak musieli w coś wierzyć i mieć się czym w razie potrzeby ratować. Szeptuchy i żercy zawsze mieli pełne ręce roboty, a zwłaszcza w wioskach i mniejszych miasteczkach, gdzie nie docierała najnowsza medycyna. Dobrze pamiętam jak ojciec wybrał się do szeptuchy po coś by w grze sprzyjało mu szczęście. Musiał wykopać z ziemi roślinę o palowym korzeniu, a następnie zrobić z niego wywar, który należało wypić z zatkanym nosem. Im większy korzeń tym więcej zawartego w nim szczęścia, dlatego od razu ruszył w poszukiwaniu sosny. Nigdy nie widziałam by włożył w coś tyle wysiłku. I już więcej nie zobaczyłam. Można by pomyśleć, że jednocześnie wkopał sobie grób, bo kiedy był już cztery metry pod ziemią dopadł go nagły atak serca. Do dzisiaj leży pod swoim ‘szczęśliwym’ drzewem. A mógł chociażby zrobić wywar z kilkunastu mniszków lekarskich, chociaż poza ewentualnymi mdłościami nie sądzę by przyniosłyby mu coś więcej.
***
Ostrożnie krążyłam po zakonie próbując przeczesać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu akwamarynu. Wiedziałam, że jeśli coś zostało uwięzione w jakimś przedmiocie to tylko za jego pomocą można było to uwolnić. Kamień był jednak na tyle mały, że mógł być wszędzie. Być może Tabard nosił go nawet ze sobą. Zaczynający siwieć zakonnik miał obsesję na punkcie prywatności. Zamykał swój pokój na cztery spusty i głośno rzucał przekleństwa na tych, którzy próbowaliby tam wejść. O ile przekleństwami niezbyt się przejęłam, o tyle gorzej było z zamkami. Nie były bowiem zamykane kluczami, a zaklęciami. Długo studiowałam różne księgi próbując rozmaitych czarów, ale żadne nie podziałały. Może problem tkwił we mnie. Nie byłam czarownicą. Istniały jednak też inne sposoby by móc się tam dostać.
Jak każdego wieczora Tabard zmierzał do swojej komnaty wznosić modły. Czekałam na niego za ścianą korytarza będąc wdzięczna losowi, że jego komnata znajdowała się na rogu. Zdenerwowana rozglądałam się dookoła czy nikt nie nadchodził. Zakonnik zaczął wypowiadać pod nosem zaklęcia, na które dało się usłyszeć jak zamek po zamku ustępuje. Teraz wystarczyło tylko popchnąć drzwi, ale mógł zrobić to tylko on. Niecierpliwiłam się ściskając mocno w dłoniach kij od miotły, który od incydentu w podziemiach służył jako moje jedyne oręże. Obawiałam się, że może być niewystarczające, ale musiałam spróbować. Tabard pchnął w końcu ciężkie, drewniane drzwi, a ja ruszyłam za nim. Energicznie zamachnęłam się kijem i zdzieliłam go po głowie. Stał w miejscu jakby nic się nie stało. W końcu obrócił się w moją stronę i zachwiał. Już prawie byłam w jego komnacie. Zza jego pleców widziałam mieszczące się na środku małe oczko wodne, które porastała marsylia czterolistna. Musiało być wytworem magii. Na środku znajdował się błękitny kamień w kształcie łzy, a w nim mój głos. Wystarczyło wejść, zabrać go i znaleźć Holta, zakonnika, który obiecał mi pomóc za księgę, która miała znajdować się w pokoju Tabarda. Byłam gotowa przynieść mu i całą bibliotekę byleby tylko zwrócił mi głos i pomógł stąd uciec. Jednak los lubił krzyżować moje plany.
– Sinan! Zostaw tą miotłę. Zostaliśmy zaatakowani! – usłyszałam zza moich pleców. Przebiegający zakonnik wydawał się nawet nie zwrócić uwagi na leżącego przede mną Tabarda. Pociągnął mnie mocno za rękę w stronę zbrojowni, gdzie wcisnął mi w ręce dwa, dłuższe sztylety. Doskonale wiedziałam jak się nimi posługiwać. Zaczynało zbierać się tu coraz więcej ludzi. Sama nie wiedziałam kiedy wylądowałam przed budynkiem zakonu wraz z innymi, którzy byli gotowi przypłacić obronę zakonu własnym życiem. W przeciwieństwie do mnie. Równie dobrze mogłam przyłączyć się do wroga. Tyle, że większość z nich, od kiedy powróciła na wyspę magia, mogło się nią swobodnie posługiwać. Jednak nie tym razem. Coś ją blokowało. Uzbrojeni przeciwnicy ruszyli w naszą stronę. Walka przychodziła mi już intuicyjnie. Mimo ochronnych kolczug wiedziałam, gdzie ciąć i wbijać sztylety. Kiedy już zaczęły ociekać krwią wycofałam się do tyłu. Miałam nadzieję, że skorzystam z tego zamieszania, a Tabard nadal będzie leżał przy swoich uchylonych drzwiach. Wbiegłam po schodach pokonując po drodze kilku napastników dostając jednocześnie cios w ramię. Na szczęście nie był groźny, choć od widoku krwi na białej szacie zaczęło się mi robić niedobrze. Dobiegłam na miejsce. Drzwi były szeroko otwarte, a po Tabardzie nie było śladu. Bez namysłu wpadłam do środka ruszając w stronę oczka wodnego, ale poza marsylią nie dostrzegłam nic więcej. Szybko zanurzyłam dłoń w wodzie próbując przeszukać płytkie dno. Kamień mógł po prostu wpaść do wody. Niestety nic nie udało się mi znaleźć. Ktoś musiał mnie ubiec. Tylko kto? Do komnaty zaczął wpadać szarawy obłok dymu. 
– Pali się! Pali się! Uciekajcie! – rozległo się wołanie na korytarzu. Kiedy wyszłam z pomieszczenia otoczył mnie czarny kopeć. Natychmiast zakryłam nos i usta długim rękawem starając się umiarkowanie oddychać. Było okropnie gorąco. Dookoła rozlegały się przeraźliwe krzyki. Ucieczka stanowiła jedyne rozwiązanie. Gęsty dym skutecznie odcinał widoczność, ale znałam to miejsce na pamięć. Wiedziałam, gdzie są schody. Trzymając się ściany ruszyłam w ich kierunku. Niezdarnie zaczęłam po nich zbiegać. Nagle potknęłam się o coś miękkiego, prawdopodobnie czyjeś ciało. Na samą myśl zaczęło mnie mdlić. Szybko podniosłam się z ziemi zaczynając dławić się dymem. Wyjście było już niedaleko. Wybiegłam mijając nadal walczących zakonników. Pozostało ich już niewielu. Spojrzałam w stronę budynku, który mimo swojej kamiennej konstrukcji palił się i walił jakby był wykonany z samej strzechy. To również musiała być magia. Po chwili runął całkowicie. Zaczęłam ciężko oddychać. Dym coraz bardziej atakował moje płuca. Pobiegłam w stronę lasu. Ku mojemu zdziwieniu bez problemu przekroczyłam magiczną granicę. Najeźdźca musiał ją w jakiś sposób znieść. Zapewne był potężnym magikiem. Rozmyślania przerwał mi świst metalu nad moją głową. Ktoś nadal próbował mnie zabić. Zaraz padł kolejny cios. Tym razem niżej, trafiając w moje udo. Spod rozciętej sukni zaczęła obficie sączyć się krew. Przeklęłam bezgłośnie sycząc z bólu. Szybko odparłam atak jednym ruchem wbijając sztylet w odsłonięte miejsce koło szyi i zaczęłam uciekać. Tu nadal nie było bezpiecznie. Kuśtykając schowałam się za grubym dębem i oderwałam kawałek szaty, którym obwinęłam ranę. Musiałam znaleźć jakąś wodę by ją przemyć i lepiej się jej przyjrzeć. Nadal obficie krwawiła. Obwiałam się, że za daleko z nią nie zajdę. Strach jednak robił swoje i popychał mnie na przód. W końcu dotarłam do niewielkiego strumyka. Płynąca w nim woda nie zachęcała by się jej napić, a tym bardziej by przemywać nią rany, jednak nie było wyboru. Ostrożnie odwinęłam materiał, który zaczynał miejscami wrastać w ranę. Szybko się go pozbyłam i przemyłam udo. Piekło niemiłosiernie. Obok mnie rosła sosna. Oderwałam kawałek kory i nacięłam pień. Powoli zaczęła wypływać gęsta, aromatyczna żywica. Naniosłam ją delikatnie na ranę. O dziwo nie zapiekło już tak mocno. Według ksiąg miała przyśpieszyć gojenie i przeciwdziałać zaognieniu rany. Gdy w końcu trochę zaschła z trudem podniosłam się z ziemi i ruszyłam dalej. Przez kuśtykanie zaczęło boleć mnie biodro po stronie zdrowej nogi. Co jakiś czas robiłam przystanki szukając po drodze czegoś do jedzenia. Na szczęście całkiem nieźle znałam się na leśnych roślinach. Obok kolejnego strumyka rósł łopian. Wyrwałam go z ziemi i umyłam w wodzie by następnie zjeść liście razem z korzeniami. Na koniec stwierdziłam, że musiałam z tej rośliny ogołocić całą okolicę, bo kiedy skończyłam jeść nigdzie więcej nie było jej widać. Nie pogardziłam także szczawikiem zajęczym czy dziurawcem. Może nie było to najsmaczniejsze, ale coś trzeba było jeść. Nie robiłam zbyt długich przerw. Cały czas miałam wrażenie, że zaraz znów ktoś mnie zaatakuje. W dodatku było już ciemno. Przerzedzone części lasu oświetlał jedynie księżyc znajdujący się w pełni, co według różnych legend nie sprzyjało mojemu bezpieczeństwu. Bardziej jednak bałam się dzikich, polujących zwierząt, których tu nie brakowało. Jakby nie patrzeć byłam idealnym łupem, bo kulejącym. Drapieżniki instynktownie rzucają się na takie ofiary. Dlatego cały czas musiałam mieć się na baczności. W końcu udało się mi wydostać z lasu, przez który szłam całą noc. Byłam okropnie zmęczona i obolała. Nawet bałam się spojrzeć na ranę. Czułam jedynie, że cały czas krwawi, bo ciepłe strużki co jakiś czas spływały mi po nodze. Z każdym krokiem słabłam. Po drodze jednak nie natknęłam się na żadną wieś, gdzie mogłabym się zatrzymać, choć brak choćby jednej sakiewki mógł zgasić chęć czyjejś pomocy. Z drugiej strony przynajmniej nikt mnie nie okradnie.
W końcu przed moimi oczami ukazały się ogromne skały, których szczyty pokrywała biała warstwa śniegu. Na ich widok aż zapierało dech w piersiach. Nigdy wcześniej nie miałam okazji oglądać gór. Dopiero teraz dotarło do mnie, że zaszłam do samego Elay. Chociaż nie, dopiero je przed sobą widziałam. Od Elay dzieliły mnie jeszcze dziesiątki kilometrów, na których pokonanie zapewne nie starczy mi już sił. Zaczynało świtać. Słońce leniwie wyłaniało się spod gór roztaczając przyjemny, choć rażący oczy ognisty kolor. W pewnym momencie usłyszałam stukot kopyt i dźwięk obijających się o kamienie kół. W tę stronę musiał zmierzać jakiś wóz. Wszystko nagle ucichło, po czym rozległy się dzikie krzyki. Mój wewnętrzny głos kazał mi uciekać, ale ciekawość była silniejsza. Najciszej jak tylko mogłam dokuśtykałam do źródła dźwięków. Kryjąc się jak tchórz zza krzaków przyglądałam się temu co się działo. Odetchnęłam z ulgą nie widząc pośród nich ani zakonników ani strojów tych, którzy ich zaatakowali. Z wozu zeskoczył dobrze zbudowany brunet. Wokół niego zgromadziło się pięciu mężczyzn, zapewne rzezimieszków. Mężczyzna nie wyglądał jednak na bardzo zmartwionego ani gotowego za życie oddać im cokolwiek by tylko zażądali. Był gotowy do walki. Jeden z oprychów zamachnął się na niego nożem, ten jednak zrobił unik by następnie potraktować swojego niedoszłego zabójcę pięścią w splot słoneczny. Reszta bez namysłu rzuciła się na niego na raz. Westchnęłam zaciskając odruchowo dłonie na rękojeściach sztyletów. Z tej odległości mogłabym spokojnie trafić ze dwóch, a to by mu znacznie ułatwiło sprawę. Za pomoc może zechciałby podrzucić mnie do jakiejś wioski, gdzie ktoś by się nade mną ulitował? Nie myśląc długo poczekałam aż mężczyźni odpowiednio się ustawią. Zamachnęłam się wypuszczając z dwóch dłoni jednocześnie długie sztylety, które wbiły się w ich plecy. Nieco zdziwiony brunet bez problemu poradził sobie z pozostałą dwójką. Kiedy wszyscy napastnicy leżeli już na ziemi wykuśtykałam zza krzaków.
– To ty? – spytał wskazując na sztylety dalej tkwiące w plecach dwóch nieszczęśników. Potwierdziłam kiwnięciem głową. Okropnie się mi w niej kręciło. Zachwiałam się starając się zachować równowagę. Mężczyzna podbiegł do mnie i wziął mnie pod ramię. Szybko dostrzegł obficie zakrwawioną suknię.
– Co ci się stało. Jesteś ranna… – wydusił z siebie na co ponownie jedynie skinęłam głową. Brak głosu nie pomagał w konwersacji i nawiązywaniu kontaktów. Z resztą i tak zaczynałam przestawać go widzieć aż w końcu kompletnie straciłam kontakt z rzeczywistością.
Kiedy się ocknęłam leżałam na biało zasłanym łóżku. Szybko zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Zupełnie nie wiedziałam gdzie byłam. Natychmiast odkryłam pościel chcąc zobaczyć nogę. Najpierw jednak zwróciłam uwagę na to iż byłam czysta i przebrana w luźną, lnianą sukienkę. Czułam jak do moich policzków zaczyna napływać ciepło, bo sama tego nie zrobiłam. Dopiero za moment przypomniałam sobie co stało się wcześniej nieopodal lasu. Podniosłam materiał sukienki by odsłonić nogę. Była opatrzona i zabandażowana. Nadal bolała. Niezdarnie zaczęłam wstawać z łóżka, gdy do pokoju wszedł brunet.
– Obudziłaś się. – powiedział z lekkim uśmiechem. Pogratulowałabym mu spostrzegawczości, ale wstrzymałam się od głosu. Jakbym miała jakikolwiek wybór. Kiwnęłam głową i spojrzałam wymownie na siebie, a następnie na niego.
– Kazałem Bailey umyć cię i przebrać. To moja… pomoc domowa. – wyrzucił z siebie. – Wezwałem też medyka żeby opatrzył ci rany. Ogólnie byłaś w opłakanym stanie. Co ci się stało? – spytał z wyczekującym spojrzeniem na co jedynie wciągnęłam głośno powietrze nosem. Poklepałam dłonią gardło i pokręciłam przecząco głową mając nadzieję, że załapie aluzję.
– Nie mówisz, rozumiem. – załapał drapiąc się po głowie. Wyszedł na chwilę i wrócił z kartkami papieru i czymś do pisania. Miło z jego strony, że od razu uznał, że posiadam takie umiejętności.
– Możesz mi napisać? – spytał, na co potaknęłam przejmując papier. – Mam na imię Argsal i chciałbym podziękować ci za pomoc na szlaku. Jest coś co mogę dla ciebie zrobić?
Spojrzałam na niego zanim cokolwiek zaczęłam pisać. Wydawał się być dobrym człowiekiem. Zaopiekował się mną i jeszcze chce coś dla mnie zrobić. W dodatku był całkiem przystojny, choć pewnie z dziesięć lat ode mnie starszy. W jego dłuższy, czarny zarost zaczynały powoli wkradać się siwe włoski. Jednak twarz nadal prezentowała się całkiem młodo. Do tego miał piękne, zielone oczy, które jakby prześwietlały człowieka na wylot. Trochę mnie to peszyło. W końcu zaczęłam pisać.
„Nazywam się Sinan. Mieszkałam w zakonie, który najechano i spalono. Wcześniej jeden z zakonników odebrał mi głos. Nie wiem czy jeszcze ktoś z mojej rodziny żyje ani tego jak trafić do mojego starego domu, o ile się jeszcze całkiem nie rozsypał. Dziękuję za opiekę i jeśli można o coś prosić, to proszę o jej kontynuację.” – napisałam i niepewnie podałam mężczyźnie kartkę, który początkowo z posępnej miny przeszedł w rozbawioną aż w końcu zaśmiał się. Przynajmniej byłam też śmieszna, bo żałosna na pewno. Zaraz zabrałam mu z powrotem kartkę i dodałam:
„Zapracuję na swoje utrzymanie.”.
Spojrzał na mnie zaczynając coraz intensywniej się przyglądać. Zmieszana uciekłam wzrokiem na swoje dłonie.
– Dobrze. Na razie możesz tu zostać. Przynajmniej póki nie wyzdrowiejesz. – stwierdził w końcu, w głosie dało się usłyszeć wahanie, przez które w dziwny sposób zrobiło się mi trochę przykro. Jednak to było jak najbardziej normalne, wręcz wskazane by zachować ostrożność przy obcych. W końcu praktycznie się nie znaliśmy. I tak okazał mi dużo zaufania i troski. Z resztą miałam trochę czasu by się jakoś wykazać. Dopisałam na kartce:
„Dziękuję”.
Spytał mnie jeszcze jak straciłam głos i czy mogę go odzyskać. W bardzo okrojonym skrócie opisałam mu jak to się stało.
– Mam nadzieję, że go odzyskasz. – rzucił z pocieszającym uśmiechem. – A teraz odpoczywaj. Za godzinę kolacja.

 ______________________________________________
Oto kolejna część rozdziału :) Co gorsza dalej mam ochotę produkować nowe, którymi za pewne Was zarzucę. Dziękuję wszystkim czytającym :*
Zakon Sidry Cz. I

6 komentarzy:

  1. Mocno udana kontynuacja :D Aż chce się czytać więcej i więcej także zarzucaj nas nowymi opkami śmiało :p fajnie, że też wykorzystujesz swoją wiedzę o leśnictwie, można się czegoś nowego nauczyć :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję mój jednoosobowy funclubie :D Kontynuacja nastąpi, mam nadzieję, że w lepszej jakości ;)
      Co do leśnictwa, to kiedyś stosowano maści z żywicy. Niektórzy stosują i dziś. Ogólnie polecam ziołolecznictwo, a nie szprycowanie się lekami, które w dużej mierze opierają się na roślinach. Jednak co naturalnie to naturalnie, do tego później nie trzeba się martwić, że się na coś uodporniło, kiedy przyjdzie poważniejsza choroba ;)]

      Usuń
  2. Kontynuacja wcale nie jest słabsza, od poprzedniej części. I pisz dalej, chętnie poczytam :) Jak tak patrzę, to używasz dość krótkich zdań i na dłuższą metę sprawia to, że opowiadanie wydaje się trochę poszatkowane i takie jakby "twarde" w odbiorze (nie wiem, jak to lepiej opisać, wybacz!).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, że przeczytałaś :) Cały czas zmieniam te opowiadanie, chcę je dopracować. Dzisiaj już wygląda trochę inaczej, ale chyba na blogu już nie będę tego zmieniać. Właściwie to fragment, bo mam zamysł chyba na całą książkę :D Ale muszę jeszcze popracować nad tym. Co do zdań to czasem je tak ciacham jak wychodzą kolosy :)

      Usuń
    2. Nie ciachaj kolosów :) Opowiadanie jest jak utwór muzyczny, musi mieć własną melodię, a żeby ta była bogata, potrzebne są też dłuższe frazy. Wrzucam Ci bardzo mądry cytat:

      “This sentence has five words. Here are five more words. Five-word sentences are fine. But several together become monotonous. Listen to what is happening. The writing is getting boring. The sound of it drones. It’s like a stuck record. The ear demands some variety. Now listen. I vary the sentence length, and I create music. Music. The writing sings. It has a pleasant rhythm, a lilt, a harmony. I use short sentences. And I use sentences of medium length. And sometimes, when I am certain the reader is rested, I will engage him with a sentence of considerable length, a sentence that burns with energy and builds with all the impetus of a crescendo, the roll of the drums, the crash of the cymbals–sounds that say listen to this, it is important.”

      ― Gary Provost

      Usuń
    3. Dzięki :) Bardzo chciałabym napisać kiedyś taką melodię, której chciałoby się słuchać :)

      Usuń