Naethir Gormund
Szlaki łączące Fyntarię i Darvan można było podzielić na trzy podstawowe grupy, z których wszystkie były niebezpieczne i niewdzięczne, ale tylko jeden z tych zbiorów pozwalał na podróż w rozsądnym czasie przy użyciu konwencjonalnych środków. Jakżeby inaczej, mowa oczywiście o tych najbardziej niebezpiecznych i niewdzięcznych szlakach. Z odpowiednim przygotowaniem dało się podróżować między północnymi dominiami ludzi poprzez unthalskie pustynie albo barwne i urokliwe krainy wolnych ras półwyspu i gór, ale zawsze musiało to oznaczać powolną wyprawę z toną nieprzewidywalnych przeszkód. Jałowe pustkowia Rogatych Równin Ge'Punikh dostarczały zawsze tych samych, jasnych dla każdego problemów. Głód, spiekota, zwierzęta i hordy nieprzyjaznych twardoskórych, jak sami zwali się mieszkańcy tych ziem. Doświadczony podróżnik z odpowiednim przygotowaniem, wierzchowcem i sprzętem był w stanie poradzić sobie z każdą z tych bolączek. Oraz, co ważniejsze, pokonać drogę od Krainy Czterech Jezior do Kotliny Bekaader w zaledwie miesiąc - co było niesamowitym wynikiem, jak na połączenie dwóch brzegów kontynentu.
Takich śmiałków było niewielu, bo i mało kto gotów był na poświęcenia, jakich wymagała ta robota. Bez wiedzy o krainach wygnańców, wprawy w fechtunku, minimalnych przynajmniej zdolności magicznych i niespotykanej wytrwałości wyprawa przez Ge'Punikh musiała oznaczać śmierć. Jednak płaca była sowita. Kiedykolwiek możnowładcy wschodniego czy zachodniego królestwa potrzebowali szybko przesłać wiadomość do drugiego z państw, a z różnych przyczyn obawiali się korzystać z powietrznych wierzchowców, korzystali z usług najemnych lub wojskowych emisariuszy równin. Kiedykolwiek taki posłaniec zjawiał się w końcu na przyjaznych terenach, mógł zabawiać się takimi ilościami alkoholu, jadła i kobiet, jakie sobie tylko wymarzył. Lecz były to krótkie epizody przywodzące na myśl sen, z którego trzeba się obudzić, gdy czas ruszać w kolejną podróż.
Postacie takie nazywano różnie, jednak Naethirowi nie odpowiadało żadne z patetycznych czy zwyczajnie głupich określeń na jego profesję. Przedstawiał się po prostu jako posłaniec, czasem jako emisariusz, gdy wiedział, że rozmawia z kimś ważniejszym niż zwykle. Był tylko człowiekiem żyjącym z dostarczania wiadomości i pakunków z miejsca na miejsce. Czemu miałby myśleć o sobie jako o szarym kawalerzyście, sokole równin albo wędrowcu bezkresu? To były jego ulubione tytuły, jako najbardziej tanie, banalne, bezsensowne i pozujące na poezję. Gdy z rzadka spotykał kolegę po fachu, zawsze wiedział, że czas skończyć znajomość, jeśli padną słowa z tej wesołej, upośledzonej rodzinki. Persony uważające się za szarych kawalerzystów, sokoły równin albo wędrowców bezkresu musiały niewątpliwie mieć absurdalnie wysokie mniemanie o sobie. Naethir był posłańcem. Nikim więcej, nikim mniej.
Zaśmiał się pod nosem, leżąc oparty o odpoczywającego na suchej trawie wierzchowca i patrząc w gasnące z wolna ognisko. Zawsze śmiał się, gdy przypomniał sobie, jak jeszcze do niedawna był przekonany, że jako młody chłopak z zaledwie ćwierćwieczem na karku był jednym z młodszych posłańców przeprawiających się przez Rogate Równiny. Przed poprzednim zleceniem został wyprowadzony z błędu przez starszego, wojskowego emisariusza jego pokroju, mającego sporo lepsze informacje niż najemnik. Większość przedstawicieli ich profesji była młodsza od Naethira. Powód był prosty. Mało komu udawało się dożyć trzydziestki. Podróżnik uśmiechał się więc praktycznie co wieczór. Bo co wieczór zastanawiał się, czy cena radości z luksusów i powszechnego szacunku nawet pomimo niskiego urodzenia nie jest w tym przypadku za wysoka.
Westchnął znużony. Zmierzchało już parę godzin temu, więc przyszedł najwyższy czas, by zorientować się, czy i tę noc straci ze swym szarogrzywym przyjacielem na ucieczce przed bandą goblinów. Ktoś widocznie zdawał sobie sprawę, że niesie korespondencję wojenną i nasłał na niego odpowiednich oprychów. Na szczęście nie dość odpowiednich, by wykonać już zadanie. Posłaniec zamknął oczy, skupił się na własnej duszy, opróżnił umysł i zajrzał w eteryczny świat. Ponownie wydał z siebie ciche westchnienie, wstał, nakłonił konia do wstania i po chwili dosiadł swego rumaka. Zielonoskórzy byli bliżej, niż się spodziewał.
Zastanawiał się nad jednym, gdy spinał konia do biegu. Czemu ci wszyscy wygnańcy potrafią zachowywać się jak zdziczałe zwierzęta, gdy tylko odpowiednio głośno wykrzyczy się parę haseł o honorze czy innych sentymentalnych durnotach. Przecież w normalnych kontaktach nie byli w niczym głupsi czy mniej rozsądni od ludzi, niewiele bardziej nieokrzesani od krasnoludów. Stanowili cywilizację posiadającą własne mądrości i ten sam niemal system wartości, co każda inna kultura. Zrozumiał po chwili. Przecież i ludzkiej rasie wystarczy parę wzniosłych wrzasków, by zaczęli mordować i gwałcić bez zastanowienia. Nawet elfy mogły zmieniać się w rozjuszone bestie żądne mordu, jeśli wiedziało się, jakimi słowami do tego doprowadzić. Te gobliny goniące Naethira były właściwie całkiem okrzesanymi profesjonalistami w zabijaniu.
Nie minęła godzina, nim krwiożercze wierzchowce Ge'Punijczyków dyszały mężczyźnie na plecy. Jednego z przeciwników zestrzelił z kuszy, dwóch kolejnych pozbył się miotanymi nożami, jednak po chwili był już zmuszony do pełnego galopu i pozbawiony możliwości przeładowania broni czy przymierzania się do rzutów. Od czasu do czasu wymachiwał szabelką albo uderzał wybuchem energii, by wyeliminować tych, którzy podeszli nader blisko. Czuł, że jest źle. Gobliny były szybsze niż wcześniej, on wolniejszy. Ich ostrza nieraz dosięgały prawie jego ciała, osłoniętego tylko częściową kolczugą. Świsnęło mu koło ucha kilka strzał.
Każda minuta trwała dla zdesperowanego jeźdźca jak stulecie. Nie wiedział, ile czasu trwał beznadziejny dla niego pościg. Nie był w stanie zliczyć, ile razy przeklinał los i swoje własne decyzje w trakcie szaleńczej ucieczki. Tym bardziej nie potrafił oszacować, po jak wielu długich minutach pęd wreszcie się zakończył. Gobliny zatrzymały wierzchowce, jakby się czegoś przestraszyły. W stronę Naethira poleciało jeszcze parę pocisków, ale dał radę zasłonić się zaklętą barierą wichru. Zielonoskórzy pognali w przeciwnym kierunku. Po chwili dopiero emisariusz zrozumiał powód. Wokół czuł ponurą pustkę. W powietrzu, w glebie, w całym otoczeniu brakowało obecności przepełniających cały świat duchowych bytów. Rozmytych cieni dawno zapomnianych umarłych, duszy traw i wiatrów. Nie było nic.
Naethir rozejrzał się. Odetchnął uspokojony, nie widząc żadnego demona. To musiało być coś innego. Nie zamierzał pędzić w paszczę twardoskórych zabijaków z powodu jakiejś dziwnej magicznej anomalii. Tam, gdzie wcześniej pędził, okazała się rozciągać lesista dolina. Powoli pokierował wierzchowca w tę stronę i po kilkunastu minutach wkroczył wraz z nim pomiędzy drzewa.