piątek, 14 lipca 2017

Świat łaknie oszustw, więc jest oszukiwany.

Maviel "Zuria" Gwedrider
25 lat; Camelot

       Nie miała szczęścia by urodzić się w dworskiej, bogatej rodzinie. Była jedynie ubogą krewną Gwedriderów, która po śmierci ojca ledwo wiązała koniec z końcem. Życie zmusiło ją do kombinowania. Już od małego ogrywała innych w różnych grach na pieniądze. Oczywiście nie robiła tego uczciwie i póki nikt się nie zorientował udawało się jej zgromadzić całkiem niezłą sumkę. Jednak to jej nie wystarczało. Apetyt rósł w miarę jedzenia, a że los sam stwarzał jej okazje głupio było nie skorzystać.


     Maviel miała bowiem bogatą, odległą krewną.  Choć wszyscy ją znali mało kto ją widział. Kobieta nie lubiła udzielać się towarzysko. Dziewczyna postanowiła ją jednak poznać, a że pech chciał by ta przed jej przybyciem zmarła… To stworzyło jej tylko kolejną okazję by ukraść jej tożsamość. W taki właśnie sposób została Zurią. Aby śmierć krewnej nie wyszła na jaw Maviel z trudem zaciągnęła jej ciało do lasu, gdzie je zakopała. Noc jednak dostarczyła jej jeszcze więcej wrażeń. Kiedy pochowała już Zurię na gałęzi pobliskiego drzewa usiadła sowa. Gadająca sowa, która szybko stała się jej wspólniczką zbrodni. Tillot nie była bowiem zwykłą sową, a zaklętą przez potężną czarownicę kobietą. Dzięki niej Maviel ma dodatkową parę oczu i uszu, dzięki czemu może wiedzieć znacznie więcej, co nie raz uratowało jej życie jak i dostarczyło dodatkowych dochodów.
______________________________________________________
Witam i zapraszam do wspólnych wątków ;)

15 komentarzy:

  1. [Witam serdecznie na blogu! Życzę udanej zabawy i dużo wątków :) Bardzo ciekawa postać :D Zapraszam do wspólnego pisania do Aithana lub Raethyna]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Witam, witam :D Cudnie, że Raz ma współlokatorkę, aż łatwo coś im wyłapać. Chyba że wolisz gdzie indziej, ja się nie ograniczam ^^]

    OdpowiedzUsuń
  3. [Owszem, z Robin Hooda właśnie, przypasował mi niezmiernie. Ale co dokładnie i w jakich warunkach chcemy pisać? Bo mogę zacząć w razie czego, choć nie obiecuję, bo mam dziś jeszcze trochę rzeczy do ogarnięcia.]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Wybacz, że Ci tu spamię, ale nie zauważyłam Twojego komentarza :D]

      Usuń
  4. Eraziel siedział przy kamiennym stole, obstawionym magicznymi utensyliami, zajmując się wertowaniem nowej księgi, którą znalazł pewien czas temu w jednym z biedniejszych grobowców w swoich katakumbach. Nie wierzył, żeby została ona pochowana wraz z tamtym mężczyzną. Zdawała się po stokroć bardziej wartościowa niż wszystko inne, co było w jego pobliżu, razem wzięte. Oczywiście pozostawała opcja, że była to jedyna drogocenna rzecz, którą posiadał, ale Eraziel za bardziej prawdopodobną uważał teorię, że jakiś złodziej schował ją tu kiedyś, planując po nią wrócić. Tym bardziej, że księga nie wydawała się nawet w połowie tak stara jak całe katakumby.
    Zresztą, jeśli złodziej nie widział w niej mnogości wiedzy, jaką mogła przynieść, i tak z pewnością widział jej wartość materialną, mając na uwadze to, że była niesamowicie zdobna i oprawiona w grubą skórę. Co się z nim stało, mężczyzna nie wiedział. A wcale go to ciekawiło, tak jak i pochodzenie tego znaleziska. Cóż, mogło być też przypadkowym odkryciem, o którym zdecydowało tylko szczęście. Równie dobrze mógł to być przecież chłop, który, wiedząc, kto osiedlił się w katakumbach, zrezygnował z myśli o księdze.
    Co by to nie było, działało niewątpliwie na korzyść Eraziela, który teraz mógł uważnie przeglądać stary wolumin, mówiący o licznych miksturach alchemicznych. Oczywiście, mężczyzna żałował, że nie prawił o nekromancji, ale to byłby chyba już nadmiar szczęścia. Tym bardziej, że Eraziel swoje już na ten temat wiedział i nawet mimo faktu, że im więcej, tym lepiej, to i nowa kategoria magii brzmiała cokolwiek interesująco. Pominąwszy może fakt, że wielu odczynników albo nie był w stanie, a raczej nie chciał, zdobyć, na czele chyba z powszechnie występującą ludzką krwią, albo nie miał nawet pojęcia, czym one były, a nie były oczywiście zilustrowane. W końcu po tak wartościowy wolumin sięgać powinny tylko osoby z odpowiednim wykształceniem.
    Gdy siedział więc nad księgą i przyglądał jej się uważnie, nie zwrócił nawet uwagi na to, że ktoś wszedł do najgłębszej krypty. Nie usłyszał intruza, a nieumarli strzegący całych katakumb nie zaatakowali ani nie zaalarmowali go.
    – Dobry wieczór – usłyszał i dopiero wtedy podniósł się pospiesznie, odskakując niemal od stołu i łapiąc swój kostur pospiesznie. Już zamierzał inkantować zaklęcie, ale w ostatniej chwili opamiętał się. Vera, wampirzyca, która od czasu do czasu wpadała do niego z wizytą, stała przed nim z rozbawionym uśmiechem.
    – Wieśniacy – wyjaśnił tylko lakonicznie, ani myśląc przepraszać.
    Vera zaśmiała się i rzuciła:
    – Też nie żyją i dlatego twoje ożywieńce ich ignorują?
    Eraziel westchnął tylko krótko z odrobiną rozbawienia, ku pogłębieniu wesołości Very.
    – Mam coś dla ciebie, tak myślę – powiedziała, po chwili niemal całkowicie poważna. Zaczęła grzebać w swojej torbie, a nekromanta skupił na niej wzrok, opierając się przy okazji na kosturze. Po chwili wyjęła z niej kopertkę i podeszła do stołu.
    Koperta była bardzo ładna, biała, niesamowicie zdobiona i otwarta. Widząc zachęcający wzrok wampirzycy sięgnął po jej zawartość i zobaczył list. Przeczytał go pobieżnie – to było zaproszenie na bal szlachty. Widniało na nim nazwisko „Alescio Cavalante”, nie żeby cokolwiek mu to mówiło.
    – Nie chciałbyś się wybrać? Właściciel nie żyje, mogę nawet udostępnić ci ciało.
    Tym razem westchnienie Eraziela było cięższe.
    – Czemu szlachcic, Vera? – spytał tylko nieco dziwnym tonem. – Zwracasz na siebie uwagę.
    Vera burknęła coś pod nosem, podchodząc nieco bliżej niego.
    – Sam mnie chuj zaatakował – powiedziała. – Ja się tylko broniłam. Zobaczył młodziutką dziewczynę i liczył na łatwy łup, ale się przeliczył. To jak, co ty na to? Kiedyś mi mówiłeś, że wybrałbyś się na bal. Zresztą, nawet ja bym się wybrała, ale płeć się nie zgadza. Zresztą, co może pójść nie tak? Będziesz przecież tylko w środku gniazda żmij.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tak dobrą argumentacją nie sposób było się nie zgodzić. Eraziel tydzień później stał więc przed dworkiem, bogaty o stanowczo zbyt krótko działającą iluzję, imitującą wygląd Alescio, i jako taką wiedzę na temat mężczyzny, którego tożsamość bardzo chwilowo przejął. Podszedł do strażników i wręczył im zaproszenie.
      – Alescio Cavalante, huh? – mruknął jeden z nich, lustrując go wzrokiem. No, szybciej, pospieszał go w myślach Eraziel. Jego iluzje były dosyć wątpliwej jakości, bo w końcu na kim niby miał je sprawdzać? Na wieśniakach, którzy, jeśli coś by się nie udało i rozpoznaliby go, zaraz spaliliby go na wiecznie gotowym stosie? – Wchodź – prychnął. Trudno było w tych słowach szukać jakiejś przyjaznej nuty. Musiała to być kwestia osobistych utarczek.
      Z krótkiej pogawędki z wskrzeszonym na moment Alescio wywnioskował jedno: ten mężczyzna był nieznośny. Więc i Eraziel zadarł teraz głowę i przesunął po nim wzrokiem, wchodząc do środka. Musiało się udać, bo nie usłyszał za sobą krzyków czy dziwnych szeptów. Po prawdzie słyszał tylko klęcie na tego durnego, rozpieszczonego bękarta, ale to chyba była kwestia dobrze odegranej roli.
      Zaraz mógł się jej jednak pozbyć. Gdy tylko uświadomił sobie, że jest już na balu, w środku, pozwolił sobie na jeden taniec z wyjątkowo uprzejmą szlachcianką, która zaraz go wyłapała, modląc się do wszystkich bogów, żeby nie zauważyła nieprawidłowości. Nie zauważyła, mówiła tylko nieustannie o wszelkich niuansach na dworze, które Eraziela ciekawiły tyle, co zsiadłe mleko chłopek w wiosce przy jego katakumbach, ale oczywiście trzymał się roli, wyrażając szczere zainteresowanie kochankami lorda la Valette.
      Gdy jednak na moment uwolnił się od niej, wyszedł w bardziej ustronne miejsce, pozbywając się iluzji. Na końcu korytarza zobaczył jednak kobietę. Był niemal całkowicie pewien, że go nie zauważyła, ale wolał mieć pewność. W razie najgorszego, łatwiej było pozbyć się jednej niewygodnej osoby niż całej rozszeptanej sali. Podszedł więc do rudowłosej kobiety i uśmiechnął się delikatnie. Nie przywykł do tego.
      – Witam, pani – powiedział, cały czas wypatrując w niej jakichś zdradliwych reakcji. – Jeśli mogę spytać, czy jest może jakiś konkretny powód, dla którego równie interesująca osoba chodzi z dala od sali, bez towarzysza? – spytał lekko.

      Usuń
  5. [A ja, cóż, mogłabym się tłumaczyć a tłumaczyć, ale skrócę ci to do: nie ogarnęłam, wybacz, zapomnij o tamtej karcie, wszystko już rozumiem :D]

    OdpowiedzUsuń
  6. [Pewnie, może być Faria :) Może się spotkają w jakiejś kryzysowej sytuacji albo coś, no nwm dla mnie może być cokolwiek :D chcesz zacząć ^^?]

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiedź niezbyt go przekonała, ale niewątpliwie zadowoliła. Albo bowiem kobieta przed nim bardzo dobrze to ukrywała, albo całkowicie nie zauważyła czegoś nieodpowiedniego. Niestety nie posiadał na to odpowiedniego zaklęcia, nie był więc nawet w stanie tego sprawdzić. Bo na najzwyklejszej w świecie empatii zdecydowanie nie mógł polegać. Musiał tylko założyć. Założył więc, że mówiła prawdę. W najgorszym wypadku… Cóż, w najgorszym wypadku mogło być tylko bardzo źle, ale tym musiał się martwić innym razem. Bo teraz nie mógł zachowywać się podejrzanie.
    Spojrzenie, jakim obdarzyła go kobieta było nieco odświeżające. Jawiła w nim swoista obawa, ale niezwiązana w żaden sposób z jego umiejętnościami. Nie było to czyste przerażenie wieśniaków, którym przecież zdarzało się od czasu do czasu trafić na niego w lesie, gdy chociażby zbierał zioła. Co prawda za każdym razem mówił sobie, że nie powinien tego robić, ale nie potrafił zebrać się do zrobienia własnego ogrodu przy katakumbach. Nawet mimo faktu, że oszczędziłby tym chłopom wielu wrażeń.
    Dlatego wzrok kobiety poszerzył tylko jego uśmiech, gdy, jak miał nadzieję, rozwiewał jej obawy.
    – Ot, po prostu interesująca. Po prostu albo aż. To zapewne kwestia koloru twych włosów, pani – dodał po chwili, uświadomiwszy sobie, że stale zerka na nie ukradkiem. Podobały mu się, ale głównie dlatego, że nie przywodziły na myśl chłopów, którzy zabijali rude dzieciaki, uważając je za przeklęte. Cóż, o ile Eraziel się orientował, już od dawna się to nie stało, ale w wiosce nadal nie było nikogo u rudych włosach. I raczej nieprędko miało się to zmienić.
    Zanim odpowiedział na kolejne słowa kobiety, spojrzał po ludziach, którzy wysypali się z sali. Szlachta, szlachta i jeszcze raz szlachta – z tego wszystkiego wręcz sypało się bogactwo i przepych. A jednak była to miła odmiana od przeciętnego otoczenia nieumarłych, w większości pozbawionych zupełnie świadomości, a jeśli nie, to nierzadko chęci do rozmów. Tak naprawdę wyłącznie Vera oferowała mu częste rozmowy, a ona z reguły bywała u niego tylko przejazdem.
    Teraz Eraziel chciał się więc jak najbardziej napawać się obecnością innych. Ciepłem nadawanym przez liczne ciała, esencją życia tańczącą w ich sercach, już przecież odległą mu w takich ilościach. Poprawił więc tylko swój dbały strój, szyty oczywiście na miarę, bo on nie byłby w stanie odmówić Verze. Gdyby ona przestała do niego przychodzić, byłby już niemal sam ze sobą. I swoimi wskrzeszeńcami, co nie najlepiej by się na nim odbiło.
    Znów spojrzał w oczy kobiety, chcąc nie chcąc przyglądając się tlącemu się w nich życiu. Takich nie widział już dawno. Nie licząc może tych, którzy go wcześniej zaczepiali, ale tego nie było zbyt wiele. Chciał przystać na jej propozycję, byle patrzeć i czuć tych wszystkich ludzi, z drugiej jednak strony tam bardziej groziło mu wykrycie. Ale przecież nie po to przyszedł na bal, żeby się tym martwić.
    – Owszem, wracajmy – powiedział tylko, śląc pobieżne spojrzenie otwartym drzwiom, znów przeklinając brak wprawy w tańcu. Kiedyś przecież co nieco potrafił, teraz jednak nie zostało mu z tych umiejętności nic, o czym przekonała się niestety szlachcianeczka, która już go złapała. I była tym szczerze zaskoczona, choć nie zdawała się niczego podejrzewać. Zresztą, wraz z chwilą, w której zdjął iluzję, Alescio zginął dla świata. Jego trup był teraz jednym z wielu w katakumbach, których nie złożono tam początkowo. I raczej niewielka była szansa na znalezienie go.

    OdpowiedzUsuń
  8. [To może portale przenoszą nas w to samo miejsce, tam gdzie jacyś ludzie, może sekta odprawia krwawy rytuał do jakiegoś słowiańskiego bóstwa albo czegoś w tym stylu. No i my pojawiamy się w samym środku wydarzeń i ci ludzie chcą nas złożyć w ofierze, albo jeśli wolisz uznać nas za boży znak :D]

    OdpowiedzUsuń
  9. Eraziel już chciał jej odpowiedzieć, ale tłum porwał ich i zabrał ze sobą. A szkoda. Bo chciał spytać, kto niby nie jest? Powiedzieć by można, że nekromanta nie powinien nadmiernie na to zważać, w końcu nawykł do szkieletów, z których wszystkie są niemal identyczne, ale właśnie to powodowało, że zwracał uwagę na aparycję innych. Gdy nauczył się rozpoznawać trupy w katakumbach po rozmiarze i małych znakach szczególnych kości, ludzie zdawali się wybitnie różnić i jednocześnie fascynować wszelkiego typu różnicami.
    Dlatego gdy tłum znów ich zalał, zaraz wyłapał spojrzeniem lorda la Valette, który, o ile Eraziel załapał, tańczył teraz z kobietą, która wyjątkowo jego kochanką nie była (choć całkowitej pewności nie miał), a także szlachcianeczkę, której imienia niestety nie poznał. Ona jego również nie znała. Nie wpadli na siebie i nekromanta nieco się z tego cieszył. Mogłaby zauważyć coś nieodpowiedniego, choćby podobieństwo w wysławianiu się. Zatańczył jednak z kruczowłosą, niską panienką, która zdawała się mieć niespełna dwadzieścia lat i wcale ciekawą urodę. Nie była może ładna w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale zdecydowanie zwracała uwagę. Nawet mimo nieco podchmielonego spojrzenia jej stalowoszarych oczu.
    W końcu wpadł także na kobietę, którą widział wcześniej. Uśmiechnął się wesoło, ale był to dziwny uśmiech. Kryło się w nim trochę z niezbyt zdrowej fascynacji, ale Eraziel maskował to dbale. Albo przynajmniej taką miał nadzieję. Bez oporu dał jej się prowadzić, samemu nie ufając na tyle swoim umiejętnościom, a miał wrażenie, że ona zna się na rzeczy.
    – Nazywam się Eraziel – powiedział po krótkim zastanowieniu.
    Nic by mu nie dało podanie nieprawdziwego imienia, choć szczerze to rozważył. W końcu z imienia nie kojarzył go już pewnie nikt poza mistrzem. Zwano go Leśnym Lichem lub po prostu Lichem, a jeśli ktoś z przypadku był wyedukowany i przejeżdżał, czasem też Nekromantą. Zdarzył się, że słyszał też wersję Pan Grobów, która także chwilę krążyła, ale Licho zbyt do niego przyległo przez cały czas jego okupacji katakumb.
    – Bardzo mi miło – dodał jeszcze z ciepłym uśmiechem, myśląc, co właściwie chce powiedzieć. „Jestem magiem,” chyba w głównej mierze, ale to raczej z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, jak by zareagowała. – A twoja godność, pani? – spytał szelmowsko, napawając się jej ciepłem mimowolnie. Było duszno, niesamowicie duszno, a wszechogarniająca bliskość nagrzewała jego napełnione chłodem ciało. Może był nadal żywym człowiekiem, ale ciągłe przebywanie w zimnie, na które uodporniono go magicznie, robiło swoje.

    OdpowiedzUsuń
  10. [Uh, rozumiem całkowicie i bardzo mi przykro :/]
    Oczywiście imię nic mu nie powiedziało. Bo w końcu co niby miało? Nie znał się na obecnej polityce w Camelocie, nie miał też zbyt świeżych informacji – choć gdy już udawało mu się je zdobywać, były niewątpliwie z pierwszej ręki. A to napatoczył się jakiś list w rzeczach szlachcica, z którym Vera spędziła noc, a to – rzadko bo rzadko, ale parę razy już się stało – ktoś odwiedził jego katakumby, zapewne całkowitym przypadkiem. i okazywał się nie być wieśniakiem z widłami i pochodnią, a wcale zdolnym szermierzem z herbem szlacheckim, który był w stanie pozbyć się paru nieumarłych, zanim ich przewaga wygrała z umiejętnościami. Ale o Gwedriderach nie słyszał nic. I trochę żałował, bo mogło go to nieco obnażyć, tym bardziej, że po tonie Zurii wnioskował, że była ona personą wcale ważną, a przynajmniej rozpoznawalną. Spojrzał więc po niej z szacunkiem, ale nie skomentował jej nazwiska. Byle dla swojego bezpieczeństwa.
    Jego uśmiech ocieplił się nawet bardziej na dźwięk jej uwagi, choć nie zdziwiła go. Skoro on zauważał otaczające go ciepło, musiał przecież brać pod uwagę, że jego zimno także może zostać zauważone. Na krótki moment zmartwiło go to, co zapewne odbiło się w jego oczach tak w tafli jeziora, ale zaraz pozbył się tego uczucia. Był przecież, mimo wszystko, człowiekiem i temperatura jego ciała, może nieco niska, na pewno nie odbiegała od normy na tyle bardzo, żeby kogoś zaalarmować o niebezpieczeństwie z jego strony. Co najwyżej o złym samopoczuciu.
    – Jeśli panienka sobie tego życzy – powiedział, zauważając w niej odrobinę dyskomfortu. On sam nawet nie poczułby ciepła ognia w znaczącym stopniu, ale zapomniał już nawet o uczuciu tego przyjemnego żaru, które opływało kiedyś jego ciało, choćby i te płynące od pochodzi. Odkąd bowiem sam był w stanie widzieć nawet w całkowitej ciemności, nawet z takiego źródła światła zrezygnował. Zawsze to jakaś przewaga nad ewentualnymi napastnikami. Zresztą, Eraziel dotąd nie miał pojęcia, że rzeczywiście, nieco brakło mu tego żywiołu. Choć, trzeba przyznać, nieumarli zawsze stronili od ognia, nie było więc dziwotą, że tak właśnie się stało. Każdy głupi wiedział przecież, że trupy płoną szczególnie dobrze. Stąd też nawet duchy, które są przecież całkowicie niematerialne, przyjęły pozbycie się pochodni z ulgą.
    Przerywając swoje rozważania, posłał Zurii kolejne szelmowskie spojrzenie i, nie puszczając jej dłoni, skierował się do pomieszczenia. Nie miał właściwie pojęcia na temat większości zasad etykiety, nie był więc pewien, czy właśnie jakiejś nie łamał, ale poprowadził ją tylko do znacznie mniejszej, choć bynajmniej nie cichszej sali. Tam grała muzyka, okraszona może rozmowami, ale zdecydowanie słyszalna. Tu najdonośniejszym akompaniamentem większości rozmawiających i graczy było tylko nieustanne kurwienie, połączone z uderzeniami kości o stół. Czasem te następowały po sobie, czasem zupełnie niekoniecznie – niektórzy grali też przecież w karty. Bal może dopiero się zaczynał i w teorii należało się zachowywać obyczajnie, ale najwidoczniej tej salki to nie obowiązywało. Ruszył od razu w stronę kominka i usiadł w miarę blisko niego, puściwszy wreszcie dłoń kobiety.
    – Rzeczywiście, tu jest dużo lepiej – powiedział wesoło, byle tylko zagaić rozmowę. On sam, po prawdzie, nie dostrzegał zbyt istotnej różnicy.

    OdpowiedzUsuń
  11. Pokręcił głową w odpowiedzi na pytanie Zurii. Rzadko kiedy miewał z kim grać, zresztą, miał ciekawsze rzeczy do roboty, niezależnie od tego, jak ironicznie nie brzmiałoby to w myślach nekromanty, który większość czasu spędza w swoich katakumbach, otoczony tylko bezdusznymi szkieletami i czasem tylko rozmownymi duchami. W końcu księgi nie mogły przestudiować się same, zaklęcia wchodziły w głowę dopiero po długich ćwiczeniach, a i szkielety wymagały stałej kontroli i odnawiania zaklęć, choćby i dla pewności, bo nie zdarzyło się, żeby któryś zawiódł. Ale przezorny zawsze ubezpieczony. Dlatego też kości i owszem, pojawiały się u niego często, ale w zupełnie innym użytkowaniu niż tutaj. W takim, który zapewne przeraziłby tutejszych. W końcu nieważne czy szlachcic, czy chłop – na magów w Camelocie mało kto patrzył przychylnie, albo chociaż bez wszechogarniającej trwogi i przekonania, że stoi się w twarz z samym diabłem. A nekromanta pod tym względem nie zachęcał raczej bardziej.
    Ruszył za kobietą w stronę stołu pełnego grających, uśmiechając się z rozbawieniem pod nosem. Nawet on, tak niewprawiony w grze w karty czy jakichkolwiek innych grach hazardowych potrafił powiedzieć, że to oszustwo było całkowitą amatorszczyzną. Gdy tylko usiadł na krześle zaraz obok Zurii, uświadomił sobie, że nie ma przy sobie ani grosza. Nie potrzebował pieniędzy. Nawet woźnicę zaczarował. Gdy więc popatrzono po nim z wyczekiwaniem, powiedział:
    – Dziękuję, niestety nie grywam.
    Uśmiechnął się przepraszająco i powiódł wzrokiem po stole. Rzucił jeszcze okiem na swoją towarzyszkę zachęcająco, mając nadzieję, że ona nie zrezygnuje tylko z jego powodu i zagra, jeśli będzie miała na to ochotę. W tej krótkiej chwili, gdy widział grających szlachciców, którzy już odarli się z pozorów wyjątkowości, a także swoją towarzyszkę, która zdążyła go nieco zainteresować, był wdzięczny Verze za zaproszenie. Nie wiedziałby, co traci, gdyby odmówił, a zdecydowanie brakło mu już towarzystwa innych ludzi, z czego też nie do końca zdawał sobie sprawę.
    – A panienka Gwedrider? – spytał jeden ze szlachciców przy stole, obrzucając kobietę uważnym spojrzeniem, jakby szukając w niej godnej oponentki, uśmiechnąwszy się przy tym z wyższością. Eraziel obserwował z zainteresowaniem rozwój sytuacji. Nie znał może Zurii, ale nie wydała mu się raczej osobą, która spłoszyłaby się na takie słowa. Wydawało się jednak, że szlachcic, który się odezwał, wie o niej więcej. Jednak nekromancie zdawało się, że nie były to zbyt potwierdzone informacje.

    OdpowiedzUsuń
  12. [Mam nadzieję, że może być ;)]

    Ten dzień był dla niego bardzo wyczerpujący. Najął się u jakichś chłopów, aby zarobić trochę pieniędzy, których w ostatnim czasie zaczynało mu brakować. Ściął razem z dwoma innymi mężczyznami całe pole zboża. W dodatku było gorąco, a wręcz upalnie. Gdy wrócił do wynajętej chatki na wsi od razu rzucił się do łóżka znużony, pogrążając się we śnie. W pewnym momencie zaczęły go dręczyć nieprzyjemne wizje, obrazy, które bardzo szybko się zmieniały. Jeden z nich często się powtarzał i był najwyraźniejszy, a było to wielkie, dziwne drzewo. Drzewo, które jakby go przyciągało do siebie, ciągnęło. Nagle obudził się. Poczuł pod sobą twardą powierzchnię i muskanie wiatru. Gdy otworzył oczy i podniósł się, spostrzegł ze zdziwieniem, że zamiast w swoim łóżku znajduje się w jakimś ciemnym lesie.
    - Gdzie ja jestem? - zadał pytanie, na które odpowiedzi nie miał, co liczyć. Rozejrzał się dookoła. Pomiędzy drzewami, całkiem niedaleko spostrzegł światło bijące od ognia. Nie widząc innej, lepszej opcji skierował się w jego kierunku. Miał nadzieję, że to jacyś obozowicze lub leśnicy, którzy mu pomogą. Gdy był coraz bliżej zaczęły dochodzić do niego czyjeś głosy. Skrył się za jedno z drzew i obserwował sytuację przy ogniach. Kiedy ujrzał ołtarz, złożone na nim ofiary, cieknącą krew i palący ogień wróciły wspomnienia z dnia kiedy umarł. Zakręciło mu się lekko w głowie, a gdy usłyszał, że jeszcze chcą poświęcić jakiemuś tam bóstwu człowieka objawy nasiliły się. Podparł się dłońmi chropowatej kory. Po chwili zamyślenia spostrzegł nagle jakiś ruch przy pobliskim drzewie. Była tam jakaś dziewczyna, spoglądająca właśnie w jego stronę widocznie trochę wystraszona. Raczej nie należała do ludzi, odprawiających straszny rytuał i była w podobnej sytuacji do niego, ale może potrafiłaby odpowiedzieć na kilka jego pytań, więc pomachał do niej ostrożnie dłonią, chcąc dać znak żeby się spotkali. Miał nadzieję, że kobieta go zrozumiała. Nie czekając, na odpowiedź wycofał się w las, ominął kilka drzew i już był przy niej. Miał się zamiar przedstawić, lecz spostrzegł, że koś się zbliża w ich kierunku. Musieli ich dostrzec.

    OdpowiedzUsuń
  13. Gra nie zainteresowała go co prawda zbytnio, ale obserwował ją uważnie i słuchał, włącznie z zakładami dookoła, raczej z czystej uprzejmości. Było to, co by nie mówić, nieco ironiczne, ale przecież akurat tu powinien był o to dbać, w szczególności jeśli zamierzał wyjść stąd cały i zdrowy, nie wzniecając płomieni czy nie wskrzeszając zmarłych, których sam by wcześniej do tego stanu doprowadził.
    Fakt, gra nie zainteresowała go zbytnio, ale sowa, która wleciała w trakcie rozgrywki już jak najbardziej. To wszystko zdawało się być stanowczo zbyt korzystne, żeby rzeczywiście było przypadkiem. Niewiele pomyślał o tym w tamtej chwili, ale nie zareagował nawet w połowie równie nagle co prawie każdy w pomieszczeniu. Drgnął tylko, gdy zbliżała się do nich, ale raczej przyglądał jej się z zaciekawieniem. Już pal licho korzystność przypadków i fakt, że zaatakowała akurat tę osobę, z którą grała Zuria – to mógłby zrozumieć. Znacznie bardziej zafascynował go jednak fakt, że owa sowa nosiła na sobie ślady magii, i to nie byle jakiej. Nie byłby oczywiście w stanie rozpoznać samego zaklęcia ani nawet jego natury, ale zdecydowanie czuł, że coś z nią było nie tak właśnie pod względem magicznym. Wiódł więc za nią wzrokiem aż do chwili, gdy wyleciała, ignorując niemal całkowicie zamieszanie, jakie zrodziło się wokół. Zainteresowała go ta sytuacja niezmiernie, zanotował sobie więc w myślach, żeby spytać o to Zurię jak najszybciej. W końcu bądź co bądź, ale nie wierzył w aż takie przypadki. Najwidoczniej szlachcianka, na którą trafił tego wieczoru zupełnym przypadkiem, miała związek z magią, nawet jeśli sama o tym nie wiedziała, a w jego najlepszym interesie leżało, żeby dowiedzieć się, jakiej był on natury.
    Na jego usta wypłynął delikatny uśmiech, gdy zobaczył szczere zaskoczenie na twarzy przeciwnika Zurii. Nie było ono nawet nadmiernie dziwne, ale zdecydowanie przyjemne, nawet kiedy nie kibicował zbytnio żadnemu z nich. Nie dołączył się w końcu do zakładów – głównie dlatego, że nie miał nawet czym, ale oczywiście nie zamierzał tego w żadnym wypadku przyznawać. Znów zlustrował swoją towarzyszkę wzrokiem.
    – Moje najszczersze gratulacje – powiedział tylko, a w jego spojrzeniu wraz z rozbawieniem pojawiło się nieco więcej ciepła. – Wygląda na to, że jesteś dosyć wprawną graczką, pani.
    Spojrzał wokół siebie. Od stołu odeszli już zakładający się, a szlachcic posłał tylko krótkie, ostre spojrzenie kobiecie i także oddalił się powoli. Zostali tylko we dwoje przy wesoło trzaskającym ogniu, który tak zgrabnie dodawał się do całej mnogości iskierek życia, które tańczyły w tej okolicy. Poprawił nieco rękaw swojego dubletu, mnąc go w palcach przez moment. Nie nawykł do tego typu strojnego odzienia, dużo bardziej przyzwyczajony był do zwykłych, skórzanych ubrań, stawiających tylko na wygodę użytkowania i jak najmniejsze ograniczanie ruchów.
    – Pojawienie się tej sowy było nader korzystnym zbiegiem okoliczności – zauważył z porozumiewawczym uśmiechem, odchylając się nieco w swoim krześle.

    OdpowiedzUsuń